A w zasadzie jeden balet – Dziadek do Orzechów.
(słuchać proszę tego właśnie!)
28 grudnia wybraliśmy się do Teatru Ermitażu na balet. O balecie wiem (wiedziałem do tego momentu) tyle, że trzeba stawać na palcach w baletkach a mężczyźni mają stroje wzbudzające rozmaite emocje. Koniec mojej wiedzy i doświadczenia. Zacząłem więc “na grubo” – od razu w Petersburgu, gdzie jedne z najlepszych baletów mają miejsce. Największą sławą cieszy się teatr Mariński (tłumaczą też jako Maryjski – to tam pierwszy raz wystawiono Dziadka do Orzechów) – ale to już scena “przemysłowa” – nowa sala ma 2000 miejsc (i z tego co wiem na spektaklach dużo wolnych nie zostaje).
Zdecydowaliśmy się na Teatr Ermitażu – prywatną scenę carycy Katarzyny, gdzie miejsc jest może ze 150, nie są numerowane, więc udało nam się wbić do pierwszych rzędów – gdybym miał nieco lepszy wzrok (lewe oko: -5,5) prawdopodobnie udałoby mi się zobaczyć co sekcja dęta orkiestry przegląda na fejsie w momentach kiedy nie grają (no dobra – nie wiem czy na fejsie siedzieli, ale ekrany głaskali intensywnie – na zdjęciu siedzą we wnęce).
Sala sama oczywiście zdobiona bogato, kurtyna z dwugłowym orłem jakoś dziwnie nastraja.
We fłaje za to małe fopa – nie wiedzieć czemu piękne ściany i okna wychodzące wprost na Newę z widokiem na Twierdzę Pietropawłowską zasłonięte zostały tekturą na której prezentowane są dziecięce impresje na temat Ermitażu. O ile idea szczytna to jej prezentacja w tym wnętrzu słaba jakaś.
Po pierwszym akcie pomyślałem sobie, że jednak wolę teatr gdzie jest więcej treści. Bo balet opowiada jakąś historię ale li tylko muzyką i tańcem – to o tyle dobre, że nie trzeba znać języków ale o tyle liche, że jeśli taniec i muzyka nie powala to jest po prostu nudne. Ile można patrzeć na ludzi w dziwnych strojach (a to dworzan a to myszy) biegających w kółko. Do tego część z artystów na scenie to jeszcze uczniaki i nawet moje niewprawne (i niesprawne) oko wyłapywało niedoskonałości – w balecie jednak trzeba się zgrywać z muzyką, żeby miało to sens.
Akt drugi i trzeci do baletu jednak mnie przekonały. Tutaj tańczyli soliści – co sami podobno co w Marince. No i co tu dużo mówić – dali radę. Już nie było błędów a tylko piękne wystudiowane ruchy do świetnej muzyki. Nie było nawet tak bardzo widać tego bólu, co to w pierwszych dwóch aktach płynął ze sceny – chyba z baletem to jest tak, że wymaga dużo bólu, żeby było pięknie. I na początku jest więcej bólu a potem już więcej piękna. Ot taka moja laicka diagnoza.