Nie wszystkie drogi prowadzą do Rzymu
Historia ta zdarzyła naprawdę. Jest w niej wszystko co dobrej historii potrzebne – wyraziści bohaterowie, piękna sceneria, sielankowy początek, dramatyczna kulminacja i wybawenie. Są momenty słabości i jest bohaterstwo. Tak było.
To nasza pierwsza większa jazda rowerowa w Rosji. Do Petrozawodska dojechaliśmy legendarną Ładą Nivą (vel Niveą). W Petrozawodsku ochrzciliśmy młodą katoliczkę (ale o tym, jak już pisałem – innym razem), wypraliśmy się po samochodowej wyprawie na Murmańsk, przeczekaliśmy deszcz nudząc się okrutnie i w końcu ruszyliśmy w drogę. Cel – dookoła Jeziora Onega. Jezioro Onega to nie w kij dmuchał. To drugie co do wielkości jezioro w Europie (po Ładodze). Ważne jest też (a okazało się dla nas kluczowe), że ma bardzo długą linię brzegową – dla niewtajemniczonych chodzi o to, że jest dużo zatoczek i półwyspów.
(I don’t speak this language. Take me to english version)
W ramach przygotowań do wyprawy przeczytaliśmy co nieco o tych okolicach (niewiele było) i zgromadziliśmy mapy – najdokładniejsze jakie udało nam się zdobyć to wojskowe mapy radzieckie, rocznik jakiś 60-70, skala 1:200 000 (czyli taka dla samochodów a nie rowerów…). Nic to – założyliśmy, że wiele się w okolicy nie zmieniło (co było prawdą) i że “zawsze się jakoś wyjedzie” (co było prawdą nie do końca). Przynajmniej sprzętowo byliśmy przygotowani dobrze – Unofficial Dyrektor Techniczny Wyprawy Wiktor zadbał, żebyśmy mieli wszystko co potrzebne – rowery więc były dobre, warsztat cały mieliśmy ze sobą, sakwy – kuloodporne (Crosso – polecam), odzież na każdą pogodę, majty z pieluchami, gary do gotowania, średztwa do odkomarzania, szczepionka na odkleszczowe choroby zaaplikowana wcześniej (w moim wypadku ostatnia dawka na stacji benzynowej rękami Kozła) jadła sporo, jakieś energetyki, witaminki, odżywki, namiot, hamak, książki, notatniki, mapniki.
Wyruszyliśmy w drogę – fajny szutr, żadnych samochodów, zdarzał się i asfalt, były podjazdy i szalone zjazdy. I tak po pół dnia dotarliśmy do miejscowości Suisar gdzieś na brzegu jeziora. Dalsze plany – nacierać na północ. W końcu mieliśmy objechać jezioro – następnym celem była więc Tulguba – jedna z wiosek przybrzeżnych i dalej Kondopoga – spora miejscowość między Onegą a jednym z mniejszych jezior, jakich tam tysiące. Nasze radzieckie mapy pokazywały, że jest szansa przejechać. Dopytaliśmy jeszcze miejscowych: “Panie, da radę do Tulguby dojechać?” I tu zapaliła się pierwsza lampka ostrzegawcza, gdyż babuleńka powiedziała: “nie tam, panie, wracajta!”. Ale zaraz po tym mużczina (syn chyba) powiedział: “Matka, co ty. Samochodem ciężko, ale rowerem dacie radę!”. No, a że jedyną alternatywą był powrót jakieś 20 km i później jechanie objazdem – stracilibyśmy dużo czasu ale przede wszystkim stracilibyśmy morale – jak to, my, zdobywcy świata będziemy się COFAĆ? W życiu. Lekcja 1: czasem warto się cofnąć.
Ruszyliśmy w las. Najpierw była droga szutrowa. Potem stała się “dwupasmówką” – znaczy dwie piaszczyste wytarte kołami, między nimi trawa. Potem tam gdzie trawa pojawiały się jakieś brzózki. I tu pojawiły się wątpliwości: kurczę, może ta droga się skończy i co wtedy? Eeee tam się skończy. Przecież zawsze do jakiejś drogi się dojedzie. W Polsce jak jeździliśmy to czasem po godzinie czasem po dwóch ale zawsze do jakiejś drogi się dojechało a ta drogą do większej drogi a większą drogą do jakiejś leśniczówki czy wsi gdzie już poradzą co dalej. Lekcja 2: Lasy nad Onegą to nie lasy pod Zgierzem. Tu można do drogi po prostu nie dojechać. Bo tej drogi może nie być przez kilka dni.
W każdym razie brnęliśmy. Droga zamieniła się w ścieżkę. Ścieżka zamieniła się w mniejszą ścieżkę. Na ścieżce pojawiły się pnie. I głazy. I komary w ilościach hurtowych. Kiedy w myśliwskim sklepie w Murmańsku kupowałem moskitierę na twarz to śmiali się. He he, jak pszczelarz mówili. A kiedy wyszliśmy z tego lasu to zanim wybrali lody i oranżadkę kupili wszyscy jak jeden mąż piękne moskitierki. Lekcja 3: nie śmiej się z przezornych kolegów. Było ciężko i nie było widoków na to, żeby było lepiej. Rowery już nie pomagały – przeszkadzały bardzo – trza je było taszczyć i przerzucać przez pnie, głazy, przepychać przez mokradła. A były to rowery ciężkie z sakwami wypchanymi na 2 tygodnie w lesie. Patrzyliśmy na mapę – na dwie mapy, bo na domiar złego byliśmy właśnie na styku map (wojskowe prawo murphego: pole bitwy jest zawsze na styku map). Mapa pokazywała, że do Tulguby jakieś 10 -15 km z Suisar. No to się przejdzie przecież. Kilka godzin i się przejdzie. Z tym, że albo ja spałem na kartografii, albo rosyjscy kartografowie się nie popisali, albo Chruszczow dał prikaz, żeby te mapy fałszować, żeby wróg nie zdobył cennego lasu – w każdym razie odległość była większa. Cały czas myśleliśmy o odwrocie – ale przecież – jak to, my mamy się COFAĆ?
Zaczęliśmy myśleć trochę innymi kategoriami – przypominać sobie wszystkie przeczytane poradniki survivalu Pałkiewicza i innych (czuliśmy się trochę jak u źródeł Amazonki). Mieliśmy opracowane warianty co robimy jak zaatakuje nas dzika zwierzyna. Zastanawialiśmy się co zrobić, jak ugryzie kogoś z nas żmija. Właziliśmy na jakieś wieże sygnalizacyjne (a ja przed oczami miałem ten film – polecam swoją drogą, jest cały na jutjubie) i spisywaliśmy z nich symbole – żeby w razie czego podać jakoś swoją pozycję.
Szliśmy i szliśmy, przedzieraliśmy się przez szuwary i taszczyliśmy rowery na skalne formacje. Tropiliśmy ścieżkę w lesie niczym indiańscy myśliwi i torowaliśmy drogę rękami zamiast maczet niczym Indiana Jones. Trzymaliśmy się cały czas brzegu jeziora – chociaż ten element był pewnikiem w naszym leśnym świecie. W końcu stwierdziliśmy, że pora spać – zmierzchało już. Mieliśmy przeczucie, że jesteśmy tuż tuż od Tulguby, obudzimy się i usłyszymy pianie tulgubskich kur.
ciąg dalszy … nastąpił
(zdjęcia: Michał Kozłowski, Bardzo Fajna Wyprawa, Rosja – Estonia 2010, piter.kosmopoisk.org/otchet4.htm, ru.wikipedia.org)