Szutry i swetry – Łotwa rowerem
Zdjęcia:
Agata Zysiak,
Wiktor Marzec,
Michał Grelewski
To nie opowieść o Petersburgu, ale jednak pokrętnie z nim powiązana. Sześć lat temu wybraliśmy się na wyprawę rowerową po Rosji i Estonii, od której wszystko się zaczęło (pisałem o tym tu i tu). Wyprawa łotewska (choć wyprawa to szumnie powiedziane) to przedłużenie tamtej przygody. Łotwa na rowery jest wdzięczna – czytajcie i przyjeżdżajcie.
Dzień 1 wyjazd
Petersburg – Ryga
Z Petersburga udało się wyjechać, rower zabrany, chociaż pierwsza odpowiedź kierowcy to tradycyjne: “ooo, panie, no nie da rady”. Rower był jednak pięknie zapakowany więc dało radę.
Dzień 1
Ryga – Jelgava
W Rydze jestem koło 8 rano. Na śpiocha składam rower uważając, żeby nie przykręcić kierownicy w miejscu koła. Jakoś się udaje. Śniadanie spożywam w sprawdzonej amerykańskiej restauracji szybkiej obsługi, przebierając się w toalecie w opływowe ciuchy. Czekam do 10 aż otworzą pocztę na której mam zamiar odebrać sakwę i śpiwór. Usługa Poste Restante okazuje się za dużym wyzwaniem dla połączonych sił polskiej i łotewskiej poczty. Trochę jestem sam sobie winien, że chcę odebrać w niedzielę – poczta co prawda działa, ale kurierzy, co to dostarczają paczkę nie bardzo. Nic to. Najtańszy śpiwór i sakwy kupuję w Prismie i ruszam na Jelgavę. Miła trasa, częściowo podrzędnymi asfaltówkami, częściowo ścieżką rowerową przy trasie. Trans Sander (t model mojego roweru, a rower polski firmy Kross) płynie po trasie godnie. Po południu spotykam się z W i A – świętujemy moje urodziny, pływamy na łódce po rzece z szałowym kapitanem, kąpiemy się w rzece, pijemy kawę, gotujemy kolację – jest miło, jak na koloniach.
Dzień 2
Jelgava – Bauska – Jumprava
Ruszamy w pierwszą większą trasę. Najpierw asfalty, potem szutry – swetry (ciągle nie wiemy jaki jest mianownik liczby pojedynczej od szutry). Tiry kurzą jak w Mad Max Fury Road, dobrze, że ogniem nie zieją póki co.
Wiktor łapie gumę jakieś 10 km od Pilsrundale. Naprawiamy z godzinę, próbując z różnymi dętkami, ale jest licho. Postanawiam zostać kapitanem dętką – jadę w poszukiwaniu dobrych gum. Pilsrundale mimo pałacu zbudowanego ręką architekta Pałacu Zimowego nie oferuje dętek. Lecę do Bauski. Kupuję niemieckie dętki. Wracam. Piszą mi, że u nich leje, żebym się chował w okopy. Staram się oszukać przeznaczenie i jednak jadę, póki się nie rozpada. Na szczęście się nie rozpaduje (dziwne słowo) – trochę mnie trwożą pioruny strzelające wcale nie tak daleko od samotnego mnie na na metalowym rowerze na polu, ale ciągle ta burza jest obok więc jadę. Docieram do Wiktora i Agaty, zmieniamy dęteczkę i jedziemy!
Oglądamy pałac w Pilsrundale (tylko z zewnątrz), oglądamy stare samochody w prywatnym muzeum, przeprawiamy się fajną kładką w Mezotone i lądujemy na przyjemnym kempingu w Jumprave.
Dzień 3
Jumprava – Bauska – Janujelgava – Aizkraukle
Budzi nas słońce ogrzewające namiot. Zwijamy się szybko, wyduszamy od właścicielki kempingu 10 euro (z 5 kaw!) reszty – podobno zapomniała.
Jedziemy do Bauski – jestem w zasadzie przewodnikiem, bo byłem już wczoraj. Ledwo dojeżdżamy do zamku a już grzeje tak, że się nie chce. Jako, że jeździmy z ciekawymi świata naukowcami to niestety taryfy ulgowej nie ma i trzeba obejrzeć wszystkie pomieszczenia na zamku oraz przeczytać wszystkie tabliczki – lekka taryfa ulgowa trafia się tylko przy tych, które są wyłącznie po łotewsku. Zamek zrobiony bardzo przyzwoicie – ładnie odtworzone posadzki, okna, duża dbałość o detal, ale ekspozycja chyba dopiero się tworzy. A może nie będzie tu ekspozycji, tylko hotel jednak, kto wie.
Ruszamy dalej – na kamieniu na rzece spotykamy pierwszą czaplę białą, która w Wiktorze wzbudza entuzjazm podobny do flamingów, które niegdyś w formie środkowoeuropejskiej fatamorgany ukazały się nam pod Aleksandrowem. Faktycznie jest ładna i w odróżnieniu od flamingów prawdziwa. Bauska oferuje nam jeszcze sklep rowerowy – niestety nie mają nosków, bierzemy więc tylko dodatkową dętkę. Koło południa trafiamy na rynek, na “kawkę” która kończy się obżeraniem kotletami z kaszą – nie wyjedziemy stąd nigdy. Barman mówi po polsku co jest miłe.
Mimo wszystko ruszamy w skwar. Asfalt kończy się szybko a wraz z nim nadzieja. Szutry są bezlitosne tym razem dla mojego roweru – spada mi łańcuch i rozregulowuje się przerzutka. Jako, że pierwszy raz taką widzimy (wewnętrzna przerzutka) to trochę się bawimy z jej regulacją (ze 2 godziny), na szczęście udaje się jej nie zepsuć i odkryć, że można ją jednak dość łatwo regulować. Agata cierpi na przeziębienie więc jest bardzo wdzięczna mojej skomplikowanej przerzutce za chwilę odpoczynku.
Nacieramy dalej – dość już późno a do domu daleko. Dalej szutry swetry (to taki nasz bon mot, bo stwierdziliśmy że słowa podobne). Gdzieś w środku niczego dopada mnie jeszcze dziura w dętce. I gdybyśmy wcześniej nie rozkładali przerzutki to pewnie bym się tu poddał i wezwał helikopter. Na szczęście wiemy już co jak działa, zmieniam dość szybko i kontynuujemy atak. Tymczasem robi się późno – wkrótce zamkną się sklepy a i o nocleg będzie trudniej. Docieramy do Dźwiny, która na tym odcinku jest piękna i jedziemy dalej do Janujelgavy. Dopadamy sklep i negocjujemy zakupy przed jego zamknięciem. Cała obsługa sklepu robi zakupy z nami, byleby tylko zdążyć. Wychodzimy z jakąś dziką ilością sosów, ogórków i innych smakołyków. Mapa pokazuje, że powinien być gdzieś tu most na drugą stronę Dźwinę, miejscowi mówią, że to spore nadużycie, bo nabliższy jest z 10 km stąd.
Wyjeżdżamy z miasta w kierunku innego, w którym podobno są jakieś noclegownie, ewentualnie rozglądamy się nad miejscem na namiot nad rzeką. Miejsca na namiot jak na złość nie ma, głęboką nocą docieramy do tamy w miejscowości, której nazwy i tak nie zapamiętacie – Aizkraukle. Tama spoko, fajny zjazd był w jej okolicy, ale miasto już takie fajne nie jest – przypomina skrzyżowanie Olechowa z Dąbrową Przemysłową.
No przynajmniej o 1 w nocy. Szukamy więc tych hoteli, bo według naszych map to prawdziwe hotelowe zagłębie. Niestety żaden z obiektów noclegowych nie działa. Krążymy jeszcze po mieście, nasze drogi przecinają się z młodzieżowym gangiem rowerowym (zastanawiamy się, czy się przyłączą, możliwe też że mają inne sprawy do załatwienia). Pytamy o spanie koło stacji – mówią no raczej nie, ale chociaż pozwalają się umyć. W końcu śpimy koło przebieralni na miejskiej plaży. Chcemy się kąpać w zalewie, ale na wodzie unosi się dziwna powłoka – poprzestajemy na sprawdzonym systemie “butelka z lekko odkręconym korkiem”. Kładziemy się spać na parę godzin. W nocy ktoś przyłazi, coś od nas chce, wychodzimy z namioty, jacyś ludzie, latarki. Na szczęście to mi się tylko śniło. Mam taką nadzieję.
To był długi dzień.
ciąg dalszy nastąpi