Szutry i swetry 2
To jest Część 2. Czytaj Część 1
Zdjęcia: Agata Zysiak (głównie Agata, dlatego jej tak mało na zdjęciach), Wiktor Marzec, Michał Grelewski
Dzień 4
Aizkraukle – Koknese – Plavinas – Jekabpils
Wstajemy wcześnie bo i tak jakoś nam się tu nie śpi, Aizkraukle (już się nauczyliście nazwy?) wita nas mgłą, a więc konsekwentnie broni wizerunku dziwnego miasta. Szybka i miła kawka na znajomej już stacji, znakomite zakupy na miejscowym rynku – klapeczki i dętka za 5 euro (w sumie!). Słońce grzeje, cieszymy się, że się, że ta noc już za nami, jedziemy. Pierwszy przystanek – z nienacka trafiamy na malowniczą plażę z widokiem na zamek w Koknese. Kąpiemy się, jemy sałatkę, Wiktor i Agata płyną do zamku, przed jego zdobyciem nie powstrzymała ich rzeka ani mury, ale kasa i 1,60 euro od osoby.
Nic to, jedziemy dalej, wbijamy na trasę dużą, asfaltową i tam słońce doskwiera nam bardziej. Lądujemy w kolejnej całkiem miłej stołówce – siedzimy chyba ze dwie godziny, nie chce nam się za bardzo wyjeżdżać, spożywamy danie pierwsze, drugie, deserki, napoje. Jakoś się w końcu zwlekamy i ruszamy dalej. Do Plavinas – małej mieściny, co to kiedyś miała jak wiele miejsc w okolicy wielokulturową historię. Po drodze na chwilę zatrzymujemy się w legendarnej piekarni i żałujemy, że nie wiedzieliśmy, że ona tam jest bo już nam się jeść nie chce.
Bezskutecznie szukamy promu – te na mapie to jakaś miejska – wiejska legenda. Wieczorem jedzie się już przyjemnie, koło 19 docieramy do Jekabpils (Jakubowo). Oglądamy, co do obejrzenia, miasto chyba całkiem w porzo, ale jak wiele miejsc tutaj – dość puste. Najwięcej radości sprawia nam karuzela. To znaczy mnie i Agacie, Wiktor nie podziela naszego zachwytu.
Na noc trafiamy na kemping nad zalanym kamieniołomem – najpierw chce nas z niego wygonić baba z grabiami, później okazuje się, że jest właścicielką i za 2 euro od osoby możemy zostać. Nie ma niestety żadnych instalacji myjących, pozostaje nam jezioro. Ale makaronowa pulpa zjedzona na stole to już zupełnie inny level!
Dzień 5
Jekabpils – Livani – Preili
Wyspani, ogarnięci ruszamy w dalszą część walki z upałem. Krótki odcinek asfaltu i szutrowa fury road. Tym razem naprawdę srogo, bo szutr (szuter) lichy, luźny, samochody pędzą a wiatr dziś akurat w oczy kole. No i jedziemy do promu, co do którego istnienia mamy poważne wątpliwości. Z ważniejszych zdarzeń na drodze odkrywamy jak działa funkcja TS (trip section) w licznikach Sigma, to już coś. Tyle, że jak to piszę to już zapomniałem jak działa. Zostajemy jednak wynagrodzeni za trudy – nie dość, że prom jest, to jeszcze działa, odpływa od razu po tym jak na niego wbijamy.
Po zjeździe z promu w Livani znajdujemy miłą knajpkę i zaraz po tym na Livani spada liwień (rus – ulewa). Patrzymy jak wiadrami leje się woda z nieba i myślimy jak bardzo bylibyśmy niezadowoleni, gdybyśmy byli gdzie indziej. Ja i moje sakwy za 20 euro to mówią. No ale jesteśmy w dobrym miejscu, gdzie ładujemy telefony i jemy znowu dużo dużo jemy. Wiktor przez pół godziny bije się z myślami czy wziąć drugą rybę aż ostatnią rybę zabierają mu Łotysze. Czy czujesz to powietrze? Po deszczu najlepsze – takie właśnie jest, jest po deszczu i ruszamy dalej w stronę Preili.
Żaru z nieba już nie ma ale jest wiatr w oczy i pod górkę ciągle jest więc do Preili docieramy zmęczeni ale dość wcześnie. Idziemy w luksus – bierzemy pokoje w miłym makowym pensjonacie – wszystko tam jest makowe, I jest też fajnie, czysto, jest kuchnia i nawet telewizor. Nastawiamy się na ruskie filmy wieczorem (po łotwesku nie skumamy) i idziemy w miasto – do parku co to jest pomnikiem wyzysku chłopów. Knajpa w parku zamknięta kończy się więc w Maximie, gdzie bierzemy pierożki i rybę. Pierożki okazują się być słodkie a ryba złożona głównie z kości ale i tak jest smacznie. Nasz niecny plan oglądania filmów całą noc psują współlokatorzy i boczek z patelni (czuję lekki wstyd za mięsożerców). Niczym na koloniach imprezujemy więc “w pokoju dziewczyn” tzn w pokoju W i A. Imprezujemy to nieco na wyrost powiedziane – Wiktor rozmawia z nami śpiąc co muszę przyznać wychodzi mu całkiem nieźle. A rozmawiamy o jakichś ważnych i ciekawych rzeczach.
Dzień 6
Preili – Aglona – Kraslava
Rankiem robimy jajecznicę z 10 jaj. Nie było mniejszych opakowań. Oglądamy trochę telewizji jednak. I jedziemy dalej – dzisiaj już bardziej z górki. Docieramy do Aglony (Agłony) – miejscowości pielgrzymkowej. Biała bazylika prezentuje się dobrze w tym polodowcowym krajobrazie. Bardzo ciekawa jest możliwość wejścia na ołtarz – niemal pod sam święty obraz. Stołówka już niestety nie jest tak fajna – nie mają ryby w piątek, co zgodnie (sojuszem katolsko-wegetariańskim) uważamy za fo pa i zadowalamy się warzywami oraz – to trzeba przyznać – pysznym kwasem.
Droga do Kraslavy bez większych problemów, bociany, bociany, pola wiatr. W Kraslavie napotykamy imponujący zjazd i jest nam na nim bardzo dobrze, dopóki nie orientujemy się, że największa atrakcja miasta jest na górze. Do dworu idziemy schodami – dziwny to dwór co ma namalowane okna, odkrywamy, że dopiero zaczynają go remontować i myk z oknami w sumie nie taki zły. Wiktor ubolewa nad słabym rozwinięciem miast magnackich, które teraz objawia się tym, że sklepy marnie zaopatrzone.
Na dziś plan jest taki, że robimy ognisko i nic nie jest w stanie tych planów pokrzyżować. Kupujemy zapasy i jedziemy w las szukać dobrego miejsca. Dojeżdżamy do wieży widokowej, która jest chyba najwyższą drewnianą konstrukcją jaką widziałem. Z góry widok ładny, na dole stolik z daszkiem i miejsce do ogniska. Zajęte. Przez grupę Łotyszy. Kombinujemy, kombinujemy, w końcu udajemy się na rozmowy pokojowe – miejsce na ognisko zostaje nam udzielone, Łotysze ratują nas też kratką do pieczenia i okazują się całkiem mili. Trochę to trwa, ale dobijamy swojego – w deszczu jemy rybę i warzywa z ogniska, smakują wyjątkowo. Namiot rozkładamy w deszczu, kładziemy się w srogim deszczu, używanie butelki do mycia to w zasadzie po to, żeby nie było, że się w deszczu samym myjemy. W deszczu śpi się za to miło.
Dzień 7
Kraslava – Daugavpils
Ostatni jeżdżony odcinek przed nami. Zostało jakieś 55 km. teoretycznie bardziej z górki. Wyruszamy rano ufając prognozom pogody, że padać ma wczesnym popołudniem. Dziś w programie sam asfalt, przyjemne drogi drugiej kategorii, powinno być fajnie. Wywiązuje się lekka dyskusja, czy oglądać wszystko po kolei czy raczej starać się dotrzeć do Daugavpils jak najszybciej. W końcu i oglądamy i docieramy do celu bez większych problemów. Po drodze kilka dworów, ten w Czerwonce z klawym parkiem i altanką, w której można by nocować.
No i Daugavpils – zwiedzamy Muzeum, w którym najfajniejsze są witraże, kontaktujemy się z naszym hostem – trochę problemów jest, ale jednak udaje się nam zainstalować w fajnym mieszkanku w samym sercu twierdzy – w dawnych mieszkaniach oficerskich. Klimat przypomina nieco – używając znowu obrazowych porównań – mieszankę Kronsztadtu i Chojen. Sąsiedzi nie są zadowoleni z obecności trzech rowerów w ich wąskim korytarzu, koty z kolei nie są zadowolone z obecności ich właścicieli i wyraźnie chcą się wyrwać. No ale mieszkanie – dwa pokoje, kuchnia łazienka, wszystko to za 21 chyba euro. Dobra cena. Wieczorem jedziemy jeszcze na zwiedzando – oglądamy kościoły, dowiadujemy się, że w mieście gra Ruki Wwerh i widzimy tabuny mieszczan ubranych w najlepsze ciuchy, jakie mieli (no tak wyglądają przynajmniej). Zwiedzamy też twierdzę – i ta jest bardzo fajna, nie dość, że zachowana w zasadzie w całości, to jeszcze krok po kroku ładnie odnawiana. W jakimś innym miejscu to byłoby super miejsce – tu obawa jest taka, że nie będzie komu tam mieszkać, żyć, pracować – po prostu ludzi na Łotwie mało. Na kolację jemy groch dobry, co to nam go robi Wiktor i siedzimy znowu i gadamy do nocy.
Dzień 8
Daugavpils – Ryga – Petersburg
Dzień wyjazdu. Do domu. Dla mnie przynajmniej. Mam już kupiony bilet na Nordekę – polecam te linie, rowery biorą bez problemu, nawet bez rozkręcania. Żegnamy się na dworcu i jadę do Rygi – ciekawe, że mijam dużo miejsc, w których byliśmy – Livane, Jekabpils, Plavinas, Koknese, Aizkraukle. Przewijam kasetę do tyłu. W Rydze, którą znam z licznych przesiadek jestem pierwszy raz na trochę dłużej z rowerem więc zwiedzam. Jadę na lewy brzeg z charakterystycznym budynkiem biblioteki i kilkoma wieżowcami, szukam w sklepie czegoś w co mógłbym zawinąć rower, bez sukcesu. Może wezmą. Wracam na lewy brzeg – nie jadę jak zwykle do Starego Miasta tylko do secesyjnych kamiennic na Alberta – no i powiem, że nadal robią na mnie piorunujące wrażenie, to coś zupełnie wyjątkowego. Zastanawiam się nad kupnem gipsowego detalu, ale stwierdzam, że to jednak bubel potężny i zaopatruje się w miejscowe czekolady i sery (no nie do końca miejscowe, ale u mnie zabronione). Tak się w to zwiedzanie wciągam, że rower rozkręcam na bardzo szybko po przyjeździe autobusu – trochę marudzą, że będzie brudził, ale w końcu biorą. W autobusie nadrabiam Deadpoola i chyba jeszcze jeden film co to go już zupełnie nie pamiętam. Przystanek w Tartu i jakieś takie mam wrażenie, że Estonia jest fajna, że trochę wyprzedziła Łotwę. Mała chwila grozy na granicy – doświadczona pogranicznica ma lekkie wąty do tego, że mój paszport jest w słabym stanie – no jest, bo każdy mi go miętosi na wszystkie strony. Trzeba będzie wymienić. Docieram do SPB o poranku, dumnie dojeżdżam do domu na rowerze – dobrze się jeździ po tym mieście przed siódmą.
Related posts:
-
Szutry i swetry – Łotwa rowerem
Jak TANIO odwiedzić Rosję w 2018 roku?
No related posts.
Related posts:
-
Szutry i swetry – Łotwa rowerem
Related posts:
-
Szutry i swetry – Łotwa rowerem