Nad brzegiem Onegi obudziliśmy się rankiem. Nie obudziło nas pianie kur. W zasadzie nie obudziły nas żadne ptakopochodne dźwięki, gdyż ptaków w tych lasach było zastanawiająco mało. Całkiem zaś prawdopodobne, że obudził nas łopot skrzydeł. Komarzych. W zasadzie to nawet nie był dźwięk komarów to było poczucie, że jesteśmy w środku oblężonej twierdzy, że komary są z każdej strony – przy górnym wywietrzniku, przy moskitierze wejściowej, przy podłodze zaraz – i jeśli nie mogą nas kąsać przez ortalion namiotu to chociaż lekko nam zepsują samopoczucie przez bzyczenie. A co!
Dzień poprzedni opisałem tak w pamiętniczku wyprawy:
W każdym razie oprócz problemów komarowych pozostawał problem główny – byliśmy “in the middle of nowhere” i trzeba było coś z tym zrobić. Przy śniadaniu odbyliśmy naradę wojenną. Wyjścia były takie – 1. wracać 2. nacierać dalej 3. wysłać zwiadowców. Opcja pierwsza zgodnie z zasadą “failure is not an option” nie wchodziła w grę. Opcja druga nie bardzo nas jarała po przygodach poprzedniego dnia. Pozostała opcja trzecia – dwójka z nas zostanie wysłana na zwiad, za linię wroga (a raczej – na poszukiwanie go), a dwójka zostanie aby pilnować sprzętu (pytanie: przed kim go pilnować? – pozostaje otwarte). Do wyprawy zgłosiła się (chyba się zgłosiła, bo ciągnięcia zapałek nie pamiętam) dwójka śmiałków – najdzielniejsza z dzielnych Agata i śmiały Kozioł. W obozie pozostały softy – ja i Wiktor. Mieliśmy całe szczęście łączność smsową, (Chwała Bogu mieliśmy też stare telefony, które baterią trzymają tydzień, ze smartfonami przepadlibyśmy) ustaliliśmy więc, że jak już znajdą cywilizację to dadzą znać a my zaczniemy zbierać obozowisko. Bo przecież – wedle wszelkich oczekiwań, map, przeczuć, kobiecych i męskich instynktów cywilizacja owa w postaci wioski Tulguba była tuż tuż, rzec by można za winklem. Lekcja 4: Cywilizacja w Rosji jest zawsze dalej niż Ci się wydaje.
My z Wiktorem postanowiliśmy spędzić czas owocnie jak prawdziwi survivalowcy starając się zdobyć pożywienie. Wiedzieliśmy, że cywilizacja jest tuż, ale wiedzieliśmy też, że przezorny zawsze ubezpieczony i na wszelki wypadek o jadło zadbać warto. A poza tym obudziły się w nas patriarchalne koncepcje nakazujące mężczyznom zadbać o pożywienie. Gdybyśmy tylko mieli sztucery albo choćby i łuki niechybnie wyszlibyśmy na polowanie. Realia okazały się bardziej przyziemne – ja poszedłem do lasu na poszukiwanie grzybów tudzież owoców leśnych. I tak jak przy drogach krzaki malin są studnią bez dna (można przy nich stać dowolną ilość czasu i sięgając raz jedną raz drugą zjadać maliny bez obawy wyschnięcia źródła – co czyniliśmy nieraz) tak tu w lesie, ni malin, ni jagód, ni poziomek, ni grzybów, tylko krzaki nieokreślone, nie zachęcające do spożycia. Nic to – skoro las nie chce nas wyżywić, może niech jezioro da szansę. Nigdy nie zajmowaliśmy się rybołówstwem, nadszedł czas spróbować. Mieliśmy żyłkę (skąd? czyżbyśmy się spodziewali takiej sytuacji?) jako przynęty używaliśmy chyba kukurydzy z puszki, tudzież pozyskanych w jakiś sposób owadów. Miejsce wydawało się znakomite – skalisty brzeg, dużo załomów, w których wielkie ryby na pewno się czają. Zarzuciliśmy i czekaliśmy. Długo czekaliśmy. Niestety chyba nasza wiedza o wędkarstwie czerpana z podglądania wędkarzy nie była wystarczająca (ja innej wiedzy nie miałem, jak Wiktor – tego nie wiem). Ryby nie chciały współpracować. Lekcja 5: zdobywanie pożywienia w lesie nie jest tak łatwe jak twierdzi Bear Grylls. Trzeba było zatem zająć się innym punktem z survialowego dekalogu, a na pewno był tam punkt taki: daj się znaleźć. Czuliśmy się jak rozbitkowie, więc postanowiliśmy oznaczyć swoją pozycję. W zasadzie nie pamiętam po co. Chyba po to, żeby nawiązać łączność z pływającymi co jakiś czas łódkami, może chcieliśmy też tym ułatwić odnalezienie nas przez Grupę Zwiadowczą – jeden z wariantów zakładał, że triumfalnie przypłyną po nas luksusowym jachtem. Na “naszym nabrzeżu” poukładaliśmy więc odblaskowe kamizelki – było pięknie. A tak naprawdę to mieliśmy dużo czasu, żeby czytać i gnić z bezczynności.
Prawdziwe przygody działy się w drugiej ekipie. Przygody te znam tylko z opowieści, więc w moich ustach i palcach na pewno są wykrzywione i nie oddają całego bohaterstwa dwuosobowego oddziału specjalnego. A oddział ów, w składzie świeżo upieczonego Ojca Chrzestnego – Kozła i jedynej z nas władającej językiem miejscowym Agaty wyruszył na północ o poranku. Żywności nie zabrali za dużo – mówiłem już, że Tulguba jest przecież tuż tuż? Bez rowerów a zwłaszcza sakw na tychże szło im się początkowo przyjemnie. Cóż to za przyjemność przeskakiwać pnie, kiedy nie trzeba przez nie przerzucać roweru! Później jest gorzej – brzeg jest skalisty, więc trzeba wchodzić i schodzić ze skał, przedzierać się przez jakieś chaszcze. Co więcej – linia brzegowa jest bardzo postrzępiona, pełna zatoczek wcinających się w głąb lądu. I najpierw dzielni podróżnicy je obchodzą. Później niczym komandosi … ścinają zatoczki idąc wpław przez nie z ubraniami trzymanymi w rękach nad wodą. A później już tych ubrań zdejmować się nie chce i idą w ubraniach. Nie ma lekko. Jedyna oznaka cywilizacji jaka pojawiła się na drodze to samotny domek – dacza, z dostępem tylko łódką z wody. Przy nim zaparkowana jest łódka. Dacza zamknięta, nikogo nie ma. Skoro jest jeden domek to już tuż tuż, musi być wioska. Koło godziny 15 ja z Wiktorem wysyłamy do grupy ekspedycyjnej sms – jak jest? I dostajemy odpowiedź – nic nie ma. No to słabo pomyśleliśmy sobie wtedy. W zasadzie nie pamiętam jak się wtedy wszyscy czuliśmy ale już chyba optymizm podsycony adrenaliną ustępował miejsca znużeniu, chęci jazdy po asfalcie i poczuciu rychłej porażki związanej z wycofaniem się z zajętej pozycji. Tymczasem Kozioł i Agata szukali dalej. Koło 17 (tak mi się wydaje) dostaliśmy sms: Dupa. Wracamy. No to dupa. W głowach ich zrodził się jeszcze jeden pomysł – na ile poważnie rozważany tego nie wiem – wykradnięcia – tzn. pożyczenia łódki z owej zamkniętej daczy. Udali się w każdym razie w stronę daczy gdzie – stety, niestety – zastali domowników. Z relacji wynika, że poczęstowali zostali kanapkami, które Kozioł zjadł w czasie kiedy Agata spełniała obowiązek rozmowy z gospodarzami. Gospodarze owi podrzucili naszych komandosów łódką trochę w stronę obozowiska – dzięki temu w ogóle byli oni w stanie powrócić tego samego dnia i nie paść przy tym ze zmęczenia.
My z Wiktorem tymczasem postanowiliśmy szukać wybawienia na wodzie. Łódki przepływały rzadko i dość daleko od brzegu. Konsekwentnie jednak na widok każdej z nich darliśmy ryje. Nie, nie krzyczeliśmy, nie wołaliśmy, właśnie tak – darliśmy ryje. Co krzyczeliśmy? Dobre pytanie. Żaden z nas rosyjskiego wtedy nie znał za dobrze. Na angielski tam raczej liczyć nie można było. Podejrzewam więc, że była to nieartykułowana forma przekazu w stylu jednego z naszych ulubionych w owym czasie przeboju grupy TPN25 (dokładnie rzecz biorąc refrenu). Miało zwracać uwagę i się udało – jakaś łódka przypłynęła. Zobaczyli nas na brzegu, zobaczyli rowery, zorientowali się jesteśmy Polakami. Dwójką Polaków (a w zasadzie czwórką, bo dwójka właśnie pieszo przeprawia się do Tulguby), z rowerami siedzących na brzegu Onegi, na którym ostatni człowiek widziany był… nie był widziany. Reakcja była zbliżona do tej:
W każdym razie dogadaliśmy jak Słowianie – my po polsku, oni po rosyjsku. Ustaliliśmy, że przypłyną po nas i nas zabiorą.
Kozioł z Agatą wrócili, zjedliśmy i poszliśmy spać. Nasi wybawcy pojawili się przed 8 rano – byliśmy już gotowi. Zabrali nas na swoje zespawane z niewiadomoczego pojazdy o znacznej mocy silnika i ewakuowali do Tulguby niczym aliantów z Dunkierki.
Pojechaliśmy dalej trzymając się z dala od dróg, które nie wyglądały poważnie. Mam ciągle numer telefonu do tego pana co za mną siedzi. Chyba kiedyś zadzwonię i zaproszę na kawę.